czwartek, 14 maja 2015

Rozdział 4 "Panna Mądralińska i Pan Kotek"

Oczami Myrty...

   Śnieg. Lu nienawidzi zimy, a ja dokładnie tak samo. Same minusy - zimno, szybko się ściemnia, Luke chodzi z nami do szkoły, trzeba zakładać na siebie wiele warstw.
   Minął czas, który dał nam Mikołaj, nikt się nie pokazał, żadne z nas o tym nie wspominało, a ja utwierdzałam się w przekonaniu, że to tylko głupi sen. Na moje myślenie nie miało wpływu ocieplanie się w miejscu, w którym jestem, rozmawianie o tym z Lu i Luke'em oraz podejrzany wzrost zwiędłych kwiatów pod moim parapetem.
   Oto dzień, w którym Myrtayleen Hare zgodziła się na bycie niańką...
   Siódmy grudnia. Niby zwykły dzień, przeciętny, nic nadzwyczajnego. Ale. Wyszłam przed mój dom, ubrana tak grubo, jak tylko  się dało, owinięta szalikiem po same uszy i usiadłam na werandzie, czekając na Lu i Luke'a. Mieliśmy iść na lodowisko (durnia pomysł).
W końcu kątem oka dostrzegłam pana Bennetta, który biegł bardzo szybko i gwałtownie zahamował, zatrzymując się przed moim domem. Zapewne mnie zauważył.
 - Dzień dobry! - zawołałam.
   Mężczyzna przeszedł przez bramę i stanął obok mnie.
 - Hej, Myrto, masz może dzisiaj trochę czasu? - powiedział w przerwach miedzy wdechami i wydechami.
 - Miałam iść na lodowisko z Lu i...
    Dokładnie w tej chwili spostrzegłam, że moja przyjaciółka zmierzała w moim kierunku kulejąc, podtrzymywana przez tego blondaska. A on... zdaje się zmienił fryzurę i sprawił sobie kolczyk w wardze... chyba, że jestem ślepa.
 - Co się stało? - krzyknęłam do nich, kiedy pan Bennett również skierował wzrok tam, gdzie ja.
 - Lulette się poślizgnęła przed chwilą na schodach - odpowiedział mi Luke. - Chyba coś sobie zrobiła w kostkę.
   No tak, podejrzenie słuszne, bo chociaż ta szalona osóbka potrafi histeryzować z byle powodu, ale nigdy nie kłamała w takich sprawach.
 - Nici z łyżew - posłała mi przepraszające spojrzenie.
Stanęłam obok nich i przypomniałam sobie o mężczyźnie, ale Lu była szybsza:
 - Pan coś chciał, panie Bennett? - zapytała, chociaż wiedziała, o co chodzi.
 - Zapytać, czy ty albo Myrta nie zostałybyście z Philipem - odpowiedział mężczyzna. - Na trzy godziny, może mniej. Musimy jechać z żoną do urzędu.
      Otworzyłam moje oczęta szerzej. Ja?! Ja się nigdy, NIGDY nie opiekuję dziećmi! Nie wiem w ogóle, skąd podejrzenia, że dałabym radę!
     Zaczęłam owijać swoje blond włosy wokół palca, czekając na rozwój wydarzeń.
 - Z chęcią, panie Bennett - odpowiedziała moja przyjaciółka.- Ale sama potrzebuję pomocy, chyba zwichnęłam nogę i ...
 - Myrta, może ty byś z nim została? - zaproponował Luke, za co miałam mu ochotę szczerze przywalić.
 - Ja... - zaczęłam się jąkać. - Ja... ja... nie potrafię...
 - Dasz sobie radę - marna próba pocieszenia, idioto!
 - Jeśli nie chcesz, to nie musisz, ale to naprawdę ważne... - pan Bennett zrobił smutną minę, a ja nawet nie zdając sobie z tego sprawy, pokiwałam głową na tak.
 - Mogę z nim zostać - powiedziałam.
 - Dziękuję! Dziękuję! - zawołał mężczyzna. - Przyjdź o czwartej.
 - Dobrze - odpowiedziałam ze sztucznym uśmiechem, a kiedy ojciec dziecka, które miałam niańczyć zniknął wreszcie z pola widzenia, zaczęłam jęczeć i wydawać odgłosy "płaczopodobne". Ja nie chcę! W co ja się wpakowałam...
      Lu pokuśtykała do mnie i usiadła obok.
 - Ej, on ma osiem lat, spokojnie... - zaczęła mówić, ale ja jej prawie nie słuchałam. - Sam się sobą zajmie. Jedyne, co będzie twoim zadaniem, to dać mu jeść - mrugnęła do mnie, a ja odpowiedziałam skrzywioną miną.
 - Ty co się gapisz!? - wrzasnęłam na Luke'a. - Sam mnie w to kretynie wpakowałeś! - nagle mnie oświeciło. - A wiesz cooooo? - rozjaśniły mi się oczy i pobiegłam do domu z genialnym pomysłem, zostawiając drzwi otwarte na oścież. Wiatr wpadł do środka i trochę śniegu z werandy wsypało się do wnętrza.
    Wbiegłam do domu i odszukałam w telefonie stacjonarnym na przedpokoju numer Bennettów. Odebrał kobiecy głos.
 - Dzień dobry, pani Bennett! - powiedziałam do słuchawki.
 - O, witaj Myrto! Jamie powiedział mi, że zostaniesz z Philpem, bardzo ci za to dziękuję - powiedziała kobieta. Mogę przysiąc, że się uśmiecha.
 - Nie ma za co, proszę pani. Chciałam się tylko zapytać... czy mogę wziąć ze sobą Luke'a?
 - COOOOOOOOOOOOO!? - usłyszałam głos z zewnątrz i za mną pojawił się ten oto chłopak, próbując zabrać mi telefon.
 - Oczywiście! - zawołała kobieta. - Pozdrów go ode mnie! - dodała i się rozłączyła.
     Odłożyłam telefon na miejsce i spojrzałam na zagniewanego Luke'a.
 - Idziesz ze mną! - uśmiechnęłam się i pokazałam mu język.
 - Nigdzie nie idę! - zaprzeczył.
 - Pani Bennett była zadowolona z tej propozycji - mówię mu, wycofując się w kierunku wyjścia z domu. - Wiesz, pobawicie się, jak to chłopcy, weźmiesz go na deskę... - zaczęłam wymieniać ze śmiechem, w końcu uciekłam i schowałam się za Lu (Lu: punkt za pomysłowość!).
 - I? - zapytała dziewczyna.
 - Wiesz co? Ta wariatka wrobiła mnie w pilnowanie dzieciaka! - powiedział blondyn i usiadł obok niej, dostrzegając mnie kątem oka i uśmiechając się pod nosem. Ej!
 - Aż taki z niego dzieciak nie jest...
 - Ale jednak -  wtrąciłam, wstając.

***

 - W lodówce są czekoladki, poczęstujcie się - powiedziała pani Bennett tuż przed zamknięciem drzwi, a my podziękowaliśmy.
    Tuż przed przybyciem tutaj pomagałam przyjaciółce przemieszczać się po domu do czasu, aż nie wróciła jej mama, która specjalnie zwolniła się z pracy, by pojechać z nią do szpitala. Potem wraz z tym czymś poszliśmy do Bennettów.
 - Więc... - zaczęłam.
 - Co zazwyczaj robi Lu, kiedy się tobą opiekuje? - zapytał za mnie Luke.
 - Najczęściej? Oglądamy razem seriale - odpowiada Philip.
     Blondyn zaczął klnąc pod nosem.
 - A mniej częściej? - zapytał.
 - Am... gramy w gry video, ale ona nie bardzo to lubi.
 - Jakie masz? - oczy od razu mu rozbłysły i odeszli do salonu rozmawiając o grach, co mnie w ogóle nie interesowało. Ach, ci chłopcy.
     Lu poleciła mi poczytać, więc sama usiadłam w kuchni i zaczytałam się w tej niesamowicie wciągającej historii. Co jakiś czas sprawdzałam, czy oboje tam żyją, ale na szczęście wszystko było z nimi w porządku. Co jakiś czas Herieoni, kotka państwa Bennett plątała mi się między nogami i miauczała, ale udało mi się ją zignorować. Kiedy główni bohaterowie książki mieli zostać porwani, usłyszałam krzyk.
 - Cholera!
 - Luke, jak ty się wyrażasz!? - krzyknęłam zaraz, po czym zamknęłam książkę i ruszyłam do salonu.
 - On... on... on wygrał wszystkie rundy! - powiedział do mnie, a potem odwrócił się do chłopaka ze słowami i rozłożonymi rekami: - JAK?
    Ja tylko się roześmiałam. Luke stwierdził, że zrobi sobie przerwę i wziął kota na kolana. Kicia skuliła się w kłębek, a uwielbiający koty chłopak zaczął drapać ją za uszkiem, zyskując mruczenie.
 - Ej, Panie Kotku, ty miałeś się zajmować Philipem, kot sobie poradzi sam - powiedziałam.
 - Oj, wybacz, Panno Mądralińska, ale teraz twoja kolej - uśmiechnął się kpiąco, i zaczął bawić się z Herie.
 - Drapnij go - szepnęłam do kotki przez zaciśnięte zęby.
Prążkowana kicia nie usłuchała i zaczęła się łasić do chłopaka. Gdzie tu kobieca solidarność? Na przekór emocjom uśmiechnęłam się do Philipa, zajętego jedzeniem frytek:
 - Co byś chciał robić? - zapytałam.
 - Wyjść na dwór i może pozjeżdżać na sankach - odparł bez namysłu.
 - Super - rzekłam bez emocji i poinformowałam debila zajętego kotem, że wychodzimy.
    Droga na najbliższą górkę w cale nie była okropnie długa, ale kiedy Philip dobrze bawił się z kolegami, ja stałam i marzłam. nawet nie miałam kogo powyzywać.
   Wyciągnęłam smartfona i spojrzałam na wyświetlacz. Jeszcze koło pół godziny. Jak to szybko zleciało.
 - Phil, idziemy do domu! - zawołałam, wypuszczając obłoczek białej pary.
     Chłopczyk niechętnie pożegnał się z przyjaciółmi, zjechał ze szczytu górki i znalazł się tuż obok mnie, gotowy do drogi powrotnej.
     Kiedy wracaliśmy, zaczęło sypać, wiec przyspieszyliśmy korku.Kiedy tylko otworzyłam drzwi domostwa państwa Bennett, doszedł mnie przepiękny zapach lazanii. Niesiona (podobnie jak Philip) zapachem w stronę kuchni szybko ściągnęłam buty przy wejściu, a kurtkę, czapkę i szalik po drodze.
 - Lazania! - zawołał Luke i już po chwili wyszedł nam na przeciw z dwoma długimi talerzami pełnymi mojej ulubionej potrawy.
 - Skąd się tu wzięła? - zapytałam tępo.
 - Upiekłem - odpowiedział z uśmiechem, stawiając talerze na stole w jadalni, a ja położyłam widelce.
 - Nie ma tam trutki? - upewniłam się, siadając do stołu.
 - Nie... - roześmiał się. - Chociaż...
    Spojrzałam na niego piorunującym wzrokiem, a on rzucił tylko "żartuję".

     Zabraliśmy się za jedzenie i muszę przyznać, że było pyszne. Ba, chyba najlepsza lazania, jaką w życiu jadłam! Ale oczywiscie nie przyznam tego, nie ma mowy!
 - Nie wiedziałam, że potrafisz zrobić cokolwiek związanego z jedzeniem - powiedziałam szczerze.
 - Wielu rzeczy o mnie nie wiesz - uśmiechnął się tylko. - Smakuje? - zapytał po chwili nas oboje.
 - Najlepsza lazania, jaką jadłem! - odpowiedział Philip z pełną buzią. Uśmiechnęłam się, po powiedział dokładnie to, co przed sekundą pomyślałam.
 - Całkiem znośne - odpowiedziałam jedynie, ale i to starczyło Luke'owi, więc siedział potem w bananem na twarzy, a ja jakoś nie widziałam szczególnej potrzeby go ścierać...

Ważny jest postęp, a nie tempo...

2 komentarze:

  1. Ta czyżby pierwsza liczą się chęci a i jutro reszta znuw spać :)

    OdpowiedzUsuń
  2. I znowu wrzucimy głównych bohaterów do worków po kartoflach (szatański uśmieszek)

    OdpowiedzUsuń